Z wysokim prawdopodobieństwem Twój każdy poranek wygląda podobnie. Każdego dnia chwilę po otwarciu oczu, obracasz się na boku, ruchem ramienia i palca wyłączasz wrzeszczący budzik w telefonie, po czym wypinasz urządzenie z kontaktu, w który wpiąłeś go na noc. Na ekranie widnieje 100% naładowanej baterii. Twoja osobista bateria niezauważenie spadła z setki do 99%. Ruch powiek, przekaz informacji z oka i zinterpretowanie jej do sygnału, który płynie do ręki, motoryka ręki, interpretacja dźwięku, ponownie maszyna w ruch do ustania źródła dźwięku, wypięcie źródła. To pierwsze czynności, a Ty już nie jesteś pełen. Może nawet od początku nie byłeś. Może się nie wyspałeś, nie naładowałeś na stówę.
Każdy dzień wygląda podobnie jeśli spojrzysz na podmiot jako na “interfejs białkowy”. Z takim terminem zapoznałem się w Katowicach. Z wymiaru jakościowego, w którym podmiot stanowi - lub przynajmniej może stanowić - nośnik własności takich jak działanie w sposób wolny, samostanowienie, skłonność do zła i dobra, racjonalne i dyskursywne poznanie; przechodzi się w wymiar czysto ilościowy. W momencie, w którym zaczynasz myśleć o podmiocie jako akumulatorze, którego funkcją jest przetwarzanie, a zatem pobieranie i zużywanie energii, podmiot staje się przedmiotem. Nie ma człowieka, jest bateria.
To bardzo uproszczony obraz, ale jak każdy prosty obraz nadaje się do zbudowania na nim pewnej narracji na temat kondycji ludzkiej. Jeśli faktycznie przyjmiemy taki język opisu, w którym jesteśmy niczym ponad zużywalny nośnik prądu, to możemy w ten sposób opisać dowolne działanie znane jako ludzka aktywność. Praca - spadek o 60% dziennie, jedzenie - 20%, odpoczynek - 10% (jak oglądasz Netflixa, albo grasz w komputer, albo znów odblokowujesz smartfona, to zużycie postępuje). To wygodny model, bo każda czynność zostaje przedstawiona w zakresie ilościowym, a zatem można łatwo przeliczyć efektywność czyjejś pracy, dokonać jej ewaluacji, wprowadzać możliwe usprawnienia, które polegałyby na zmniejszaniu zużycia. W gruncie rzeczy tak chyba wielu myśli, czego czołowym przypadkiem jest istnienie pakietów multisport w zakładach pracy. Przecież pracodawca daje dofinansowanie do tych ćwiczeń nie po to żebyś ładniej wyglądał, ale w gruncie rzeczy po to żebyś lepiej zapierdalał. Więcej masy, większa zwinność, lepsza maszyna. Mój czy Twój pracodawca pewnie nie zdaje sobie z tego nawet sprawy, no ale w tę stronę to zmierza.
Przyjęcie takiego podmiotu energetycznego jako pewnego modelu opisu dla aktywności sprawia, że łatwiej oceniać rozmaite device’y, które dany podmiot miałby używać pod kątem ich zużywalności, wpływania na zużywalność podmiotu, maksymalizacji efektywności energetycznej. To jest trochę tak jak zgrabne oprawki dla smartfonów, które zawierają dodatkowy, samodzielny akumulator doładowujący telefon, albo jak parametry oszczędzania energii w lapku. Po to są te wszystkie optymalizacje pracy, zmiany stanowiska co kwartał, porządkowanie biurek czy wspólne sadzenie drzew z koleżankami i kolegami z firmy żeby bateria była trwalsza i większa.
Ten język ułatwia też zrozumienie szeregu fenomenów negatywnych, jakimi są zjawisko “wypalenia” - swoją drogą to ciekawa terminologia, bo termin stary, ale łapie przedmiotowe traktowanie człowieka jako zasobu podobnego do drewna. Człowiek-akumulator, człowiek-zasób - to są równie dobre zastępniki, które faktycznie ujmują podobną intuicję na temat natury ludzkiej.
Żaden model opisu sam w sobie nie jest zły, bo model opisu to tylko model opisu i już. Złe jest to jeśli model, który zawiera albo nawet zakłada niebezpieczne elementy takie jak instrumentalizacja drugiego podmiotu, podlega wdrożeniu. Niestety, wydaje się, że model, który opisywałem powyżej został dość skutecznie wdrożony. Czasem zdajemy sobie sprawę dokonując kolejnych jeremiad na “ten cały kapitalizm”, albo zachwycając się rozwiązaniami zero waste, które prowadzą nas do sielskich rajów czasu minionego, ale weź się wymontuj z relacji kapitału, to zobaczysz czy na bułkę będziesz miał, że nie wspomnę o nerwówie związanej z przypadkowym pozostawieniem telefonu w domu. Kiedyś człowiek się bał jak zostawił ziemniaki na gazie, bo by mu dom spłonął. Dzisiaj boi się zostawienie telefonu, bo jak zużyje energię?
Na tym polega jego perwersyjność - z jednej strony pogardzam nim, a z drugiej w nim jestem i - co najważniejsze - jest mi w nim wygodnie, a jeśli nie to myślę że będzie, jeśli się w nim znajdę. Ziemia obiecana robotników przemysłowych staje się użytecznym więzieniem ich wnuków i dzieci.
Tyle krótkiego opisu. Teraz pytanie o rozwiązania. Ja w tej sytuacji widzę dwa.
Pierwsze polega na odrzuceniu modelu podmiotu-przedmiotu energetycznego i powrót do kategorii wcześniejszych, premodernistycznych. Tę strategię określę jako teologiczno-egzystencjalną. Człowiek-podmiot to wtedy zawsze ktoś więcej, bo przykładowo pozostaje w aktywnej relacji do Boga Stworzyciela, albo ma zdolność do samodzielnego, indeterministycznego (przynajmniej w lokalnym zakresie) działania. Te kategorie nie muszą pojawiać się wprost, a często przebierają się w szaty laickie, jak na przykład wtedy, gdy mówi się o ludzkiej godności, albo prawach człowieka, albo też prawach zwierząt (ten model dość swobodnie przyjmuje rozszerzenie podmiotowości na inne ożywione, czy nawet nieożywione - jak środowisko), ale te konstrukty zawsze mają jakieś zawieszenie teologiczne - nie byłoby praw człowieka bez konstruktu prawa naturalnego, nie byłoby praw zwierząt bez zobaczenia w psie i kocie brata i siostry. Bogiem bywa w nich drugi człowiek, będący człowiekiem takim jak ja (Camus na przykład), choć to też spadkobierstwo myślenia premodernistycznego. Największym wyrazem wolności podmiotu jest bezinteresowność i instytucja daru z siebie, za który nie oczekuje się zwrotu. Nie chodzi o altruizm jako postawę nadzwyczajną, ale raczej o ontologiczne ugruntowanie człowieczeństwa w relacjach do innych podmiotów. Jeśli przyjmę, że one mnie poprzedzają i są ode mnie ważniejsze, to ładowanie własnej baterii okaże się być zawsze środkiem do celu, a celem zawsze będzie ten czy ta drudzy.
Drugie rozwiązanie jest dla mnie znacznie trudniejsze do uchwycenia, ale zakładałoby ono, że tego się już nie cofnie i jedyne co można zrobić to przyjąć, a następnie dokonać jakiegoś zwrotu konceptualnego. Może nawet więcej, może zawsze byliśmy skalibrowani przedmiotowo i zawsze stanowiliśmy zasób - czy to dla właścicieli kapitału, czy też dla całego systemu jakim jest kapitał. Nie wiem czy udałoby się uciec od rozważań teologicznych obecnych w pierwszej strategii, ale roboczo załóżmy, że tak. Takie podejście wymagałoby odrzucenia kategorii podmiotu i przedmiotu, bo ta pierwsza właściwie traci sens gdy człowieka uchwyci się wyłącznie ilościowo. Wymagałoby także przyjęcia zupełnie nowego schematu kategorii filozoficznych dla opisania całej przestrzeni bytu, będącej dziedziną wymiany energetycznej. Arystoteles wywiódł swoje kategorie z systemu sądów, a mówiąc kolokwialnie - z języka. Kant swoje z doświadczenia czy percepcji. Nie wiem z czego należałoby je wywieść, na czym ugruntować, ale taka praca konceptualna zdwaje się być istotna, podobnie jak była istotna przy redefinicji wojny po odkryciu wojny asymetrycznej. Z drugiej strony może to nie jest dobry przykład, bo na moją małą wiedzę wojna asymetryczna zdaje się mieć w sobie dużo z działań opisanych choćby przez Tukidydesa w “Wojnie peloponeskiej”, a Tukidydes przecież dał doskonały model do złapania “zimnej wojny”.
Jak widać po powyższym - jestem ambiwalentnie nastawiony do strategii rewolucji konceptualnej. Chyba głównie dlatego, że nie bardzo wyobrażam sobie pożytek, jaki spłynąłby z niej na przeciętnego człowieka - przy strategii teologiczno-egzystencjalnej jest on oczywisty. Może strategia rewolucji konceptualnej jest ważna z perspektywy filozoficznej i nic ponadto. Mówiąc krótko - więcej mam pytań niż odpowiedzi.